Koniec XX wieku przyniósł na Zachodzie diametralne zmiany w podejściu do opieki nad dziećmi oraz nowe standardy społecznych relacji pomiędzy dziećmi i dorosłą częścią społeczeństwa. Dzieci stały się typową inwestycją kapitałową w związku z czym zostały „sprywatyzowane”. To bezpośredni efekt trwającego od kilku dekad stałego wzrostu dobrobytu ekonomicznego zachodnich społeczeństw. Jeszcze na początku XX w. przeciętna europejska rodzina praktycznie nie miała nic, co mogłaby przekazać swoim dzieciom w spadku. Przez całe życie nie była w stanie dorobić się choćby niewielkiego kapitału. Zatrudnianie nawet małych dzieci do niewolniczej pracy było normą. Właścicielom fabryk i kopalni jakoś nie przychodziło do głowy, że może to być niemoralne. Dorastające dzieci szybko się usamodzielniały i rozpoczynały życie na własny koszt. Utrzymujący się od czasu II wojny światowej nieprzerwany rozwój gospodarczy Zachodu sprawił, że coraz więcej rodzin dorabiało się majątku, który na starość trzeba było komuś przekazać. Naturalnymi spadkobiercami były oczywiście dzieci. To one stawały się odpowiedzialne za pomnażanie fortuny. Podział majątku pomiędzy dużą liczbę dzieci znacznie zmniejszałby szanse na sukces ekonomiczny w kolejnym pokoleniu, dlatego też liczba dzieci w rodzinach zaczęła gwałtownie maleć.
Sprzyjał temu rozwój medycyny, która osiągnęła poziom dający gwarancję przeżycia prawie każdemu narodzonemu dziecku i pojawienie się tanich, powszechnie dostępnych środków antykoncepcyjnych. Jeszcze przed II wojną światową znaczna część dzieci umierała zanim osiągnęła dojrzałość z powodu mnożących się chorób i fatalnego stanu higieny. Posiadanie dużej ilości dzieci było więc swego rodzaju polisą ubezpieczeniową, gwarancją, że przynajmniej połowa z nich przeżyje. W bogacących się rodzinach dzieci stały się inwestycją w przyszłość. Żeby biznes utrzymał się na rynku musiał być konkurencyjny. Żeby był konkurencyjny musiał być dobrze zarządzany. Przyszli właściciele i menadżerowie musieli otrzymać od rodziców solidne wykształcenie, z czym wiązały się coraz większe wydatki. Rozwój technologiczny stworzył rosnące zapotrzebowanie na wysokiej klasy specjalistów, a więc kolejną grupę wymagającą solidnego wykształcenia. Im więcej inwestowano w dzieci, tym ich wartość rosła. Jednocześnie dzieci coraz bardziej traciły swoją podmiotowość i stawały się przedmiotem w rękach nowobogackich rodziców – pakietem długoterminowych akcji. Poszły za tym rozległe zmiany w prawodawstwie. System prawny musiał wyraźnie zabezpieczyć „prawo własności” do dziecka i jako jedynego właściciela wskazać rodziców. Rodzice uzyskali pełną i niepodzielną władzę nad dzieckiem. Bezwzględna władza rodziców nad dzieckiem nie jest wcale czymś oczywistym. W wielu społeczeństwach dziecko jest własnością społeczności, w której żyje w nie mniejszym stopniu, niż biologicznych rodziców. Potrzeba „sprywatyzowania” dzieci pociągnęła za sobą ustanowienie i wypromowanie nowych standardów w relacjach społecznych pomiędzy dziećmi a resztą społeczeństwa. Dostęp „reszty społeczeństwa” do prywatnego kapitału, jakim stało się dziecko został ograniczony do minimum.
Doskonałym narzędziem realizującym ten cel okazała się wymyślona pod koniec XX w. „walka z pedofilią”. Psychoza na punkcie „pedofilii” to zupełnie nowy wynalazek ludzkości, nigdy wcześniej nie odnotowany w dziejach. Histeria, do złudzenia przypominająca współczesną wersję polowań na czarownice, całkowicie odcięła dzieci od dorosłej części społeczeństwa, dając do nich dostęp wybranej, wąskiej grupie edukatorów, psychologów i psychiatrów dziecięcych (w zasadzie: edukatorek, psycholożek i psychiatryczek dziecięcych). Jak widać dostęp do dziecka uzyskali wyłącznie ci, którzy pomnażają jego wartość ekonomiczną. Jak to się stało, że są to głównie kobiety ? Walka z „pedofilią” padła na podatny grunt zwłaszcza w środowiskach feministycznych, które poszukiwały chwytliwego sloganu na swoje własne sztandary. I udało się, któż bowiem ośmieli się zakwestionować sens istnienia organizacji walczących z „seksualnym wykorzystywaniem dzieci” ? Pod osłoną nowej tarczy feministyczne dogmaty masowo zaczęły wypływać na powierzchnię społecznego dyskursu i na przełomie stuleci kształtować główne społeczne trendy na Zachodzie. Ostrze nowej psychozy najmocniej uderzyło w Kościół katolicki, do niedawna główne źródło społecznych psychoz. I nie był to przypadek. Kościół katolicki to śmiertelny wróg środowisk feministycznych. Wytknięcie mu seksualnych nadużyć – kreowanych przy tym, jako najwyższa forma zwyrodnienia – niosło nadzieję na zniszczenie go, jako instytucji społecznej o największym zasięgu oddziaływania.
Walka z „pedofilią” okazała się też doskonałym biznesem. Jak każda psychoza rozprzestrzeniła się w tempie epidemii i wlała w społeczeństwo jad nienawiści. Niczym w chrześcijańskim średniowieczu nikt nie miał prawa zakwestionować nowej wiary i jej dogmatów. Ten kto się odważył od razu był ogłaszany bluźniercą i otwarcie podejrzewany o sprzyjanie zboczeńcom, a nawet o to, że jest jednym z „nich”. Kreowanie fikcyjnych zagrożeń od wieków jest kołem zamachowym dochodowych biznesów. Nie inaczej było w tym przypadku. Tysiące organizacji wyrosło w mgnieniu oka, by rzekomo zadbać o bezpieczeństwo dzieci. Na swojej działalności zarobiły kolosalne pieniądze, podobnie jak media promujące „problem”. Państwowe i prywatne dotacje płynęły milionami. Jad wlany w społeczeństwo zakiełkował wybuchem masowej nienawiści do zboczeńców. W grę zaangażowała się znaczna część politycznego establishmentu. Czy może trafić się lepsza okazja do podniesienia notowań beznadziejnego polityka niż moralnie nienaganna walka w obronie skrzywdzonych dzieci ? Aby osiągnąć sukces komercyjny sfałszowano w tej sprawie wszystko, co dało się sfałszować, zaczynając od definicji pedofilii, a kończąc na reprezentantach ofiar, którzy okazywali się zwykłymi oszustami. Za nieustannym biciem w bębny szło drastyczne zaostrzenie kar – wszystko dla dobra dzieci.
Ataki histerii, jakie dziś wywołuje w kręgu cywilizacji „białego człowieka” każde napomknienie o „pedofilii” są tak skuteczne w odwracaniu uwagi od wszelkich innych informacji i problemów, że gdy na początku marca 2022 r. zaczęło być głośno o zbrodniach wojennych, jakich dopuściła się rosyjska armia w podkijowskiej Buczy, po napaści Rosji na Ukrainę w dniu 24 lutego 2022 r., prezydent Rosji, by zdyskredytować wiadomości stawiające Rosję w złym świetle po raz kolejny… zaostrzył kary za pedofilię. Dekret prezydenta skutecznie usunął z czołówek mediów płynące z Zachodu oskarżenia i stał się najważniejszym wydarzeniem w kraju (06/03/2022). Czyż człowiek, który tak mocno walczy o dobro dzieci może kłamać albo mieć złe zamiary ? Ależ oczywiście, że nie! Masakra w Buczy to pikuś w porównaniu z problemem „pedofilii”. Warto tu dodać, że w Rosji na ulicach żyje około 5 milionów bezdomnych dzieci. W samej Moskwie jest ich ponad 10 tysięcy. Setki tysięcy społecznych sierot utrzymują domy dziecka. Obowiązek szkolny realizuje zaledwie 65% dzieci w wieku szkolnym (2017). Co roku w Rosji ginie bez wieści 15-20 tysięcy dzieci, w samej Moskwie około 1,5 tysiąca. Ale czy to ma jakieś znaczenie ?
Wraz ze zmianami w prawie dokonywała się rewolucja w edukacji i wychowaniu. Celem edukacji przestał być rozwój osobowości a stało się nim przygotowanie dziecka do sprawnego funkcjonowanie w świecie rozwiniętego kapitalizmu: z jednej strony, jako właściciela kapitału, z drugiej strony, jako wyrobnika. Systematyczne ograniczanie wolności i praw dziecka liberalna propaganda przedstawiała jako walkę o „dobro dziecka”. Po kilku dekadach intensywnej propagandy społeczeństwo zaakceptowało tę fikcję, jako pewnik.
Prawo karne, niejako z automatu, przyjęło stanowisko, że rodzice to najlepsi opiekunowie dziecka, ludzie odpowiedzialni i racjonalni, którzy chcą dla swojego dziecka jak najlepiej. Tymczasem tysiące rodzin to rodziny patologiczne, w których rodzice nie tylko szkodzą swoim dzieciom – są wręcz ich oprawcami. Media regularnie bombardują nas doniesieniami o dzieciach pobitych przez rodziców, nawet do nieprzytomności. Nierzadko skutkiem pobicia jest śmierć dziecka. Zdarza się, że rodzice z premedytacją mordują własne dzieci. Recepta systemu na te patologie jest prosta – podnieść kary. Jeżeli podniesienie kar nie zadziała – jeszcze raz podnieść kary. W skrajnych przypadkach odebrać dzieci rodzicom i przekazać je do domu dziecka lub rodzin zastępczych. Dekady propagandy „wolnych mediów”, reprezentujących zazwyczaj amerykańskie interesy i wciskających masom pop kulturę amerykańskiej ulicy, wypromowały patologiczny standard, kiedy to w społecznym odbiorze doprowadzenie do śmierci dziecka jest traktowane łagodniej niż tzw. „inne czynności seksualne”, co jest kompletnym kuriozum. Powołano cały szereg instytucji państwowych i pozarządowych, które rzekomo mają dbać o dobro dziecka, monitorować wszelkie przypadki naruszeń tego dobra i natychmiast reagować w sytuacjach kryzysowych. I tu pojawia się istotny problem. Informacja o tym, że z dzieckiem dzieje się coś złego dociera do takiej instytucji zazwyczaj wtedy, gdy sytuacja jest już tragiczna: pobite, nieprzytomne dziecko trafiło do szpitala lub na jego siniaki zwróciła uwagę nauczycielka w szkole. Codzienny mobbing dziecka ze strony rodziców zupełnie wymyka się spod kontroli tych instytucji, tym bardziej zwykła obojętność rodziców wobec dziecka. W wielu przypadkach z zewnątrz rodzina może wyglądać zupełnie normalnie. Dziecko jest zadbane i nakarmione, uczęszcza do szkoły, nie wagaruje. Nagle okazuje się, że trafiło do szpitala po nieudanej próbie samobójczej. Wiek dziecięcych samobójców jest coraz niższy. Dziś już nawet 5-letnie dzieci świadomie i z premedytacją próbują popełnić samobójstwo.
W bogatych krajach Zachodu, jak Stany Zjednoczone, w środowiskach wielkomiejskich liczba dzieci i młodzieży z zaburzeniami psychicznymi sięga nawet 50%, z czego większość wymaga stałej opieki psychiatrycznej. Ponad 20% dzieci i młodzieży zgłasza myśli samobójcze.
Takie są oficjalne statystyki. Jak to się stało, że w XXI wieku dorośli zamienili dzieciństwo w piekło, walcząc przy tym nieustannie o „dobro dziecka” ? A może tak było zawsze? Może rzekome starania o „dobro dziecka” to tylko mieszanie patykiem mętnej wody? Wyzysk ekonomiczny dzieci przez całe stulecia miał wszelkie znamiona pracy niewolniczej i przynosił klasie posiadającej kolosalne dochody. Masowe wykorzystywanie dzieci do pracy ponad siły i czystki rasowe dokonywane przez państwa kolonialne na podbitych terenach doprowadziły do śmierci setek tysięcy dzieci. I przez wieki nikomu to specjalnie nie przeszkadzało. Skąd zatem ten obserwowany na przestrzeni ostatnich dekad, dość nieoczekiwany dla kapitalizmu, wybuch empatii w stosunku do dzieci ? Niemożliwe żeby ludzka psychika tak bardzo się zmieniła w ciągu kilkunastu dekad. A może to wcale nie empatia tylko zwykła kapitalistyczna kalkulacja, która przynosi bardzo wymierne zyski ? Na Zachodzie dzieci już nie muszą pracować zarobkowo, przepisy prawne wprost zabraniają je zatrudniać. Dzieci mieszkające w miastach przeważnie też nie są obciążane żadnymi obowiązkami domowymi. Ale dzieci z Bangladeszu i innych biednych krajów nadal pracują w nieznośnych warunkach, po kilkanaście godzin na dobę, produkując dobra, które potem Zachód kupi za grosze. I nikomu to na Zachodzie specjalnie nie przeszkadza. Widocznie zachodnia „empatia” obejmuje tylko dzieci białe. Czy empatia może być aż tak wybiórcza ? Wielu tu trzeźwo zauważy: „Czemu mamy się martwić o cudze dzieci gdzieś w Azji ? Wystarczy, że dbamy o nasze”. Skąd zatem „u naszych” te 50% z zaburzeniami psychicznymi i 20% z myślami samobójczymi ?
Nagłówki serwisów informujące o lawinowym wzroście samobójstw wśród dzieci
Propagatorzy nowych standardów opieki nad dzieckiem i relacji pomiędzy dziećmi i dorosłymi nawet na moment nie dopuszczają do siebie myśli, że to może być ich zasługą i bezrefleksyjnie dalej brną w wykreowany przez siebie koszmar. Ponieważ fali narastających zaburzeń psychicznych u młodego pokolenia nie da się już ukryć ani zanegować coraz częściej słychać głosy o pilnej potrzebie budowy większej ilości szpitali psychiatrycznych dla dzieci. Taki schemat „rozwiązywania problemu” jest dość charakterystyczny dla kapitalizmu. Nie usuwa się źródeł problemu, tylko przesuwa problem w inne miejsce lub symuluje podjęcie działań naprawczych, by przywrócić spokój społeczny. Gdy w 2015 r., w jednym z popularnych górskich kurortów w Polsce stacja pomiaru zanieczyszczeń powietrza ekstremalnymi pikami zaczęła straszyć turystów… zamknięto stację i w ten sposób rozwiązano problem. Tak działa cała zachodnia cywilizacja.
Czym się różni obecna sytuacja dzieci od sytuacji sprzed kilku dekad ? Czy kiedyś dzieci były mniej samotne niż dziś ?
Różnice są zasadnicze. Dzieciństwo naszych dziadków w latach 50-tych czy 60-tych i świat współczesnego dziecka to dwa odmienne kosmosy, i nie tylko z powodu postępu technologicznego. Olbrzymie zmiany nastąpiły w sferze wolności osobistej, zdecydowanie na niekorzyść dzieci. W czasach naszych dziadków nawet małe, kilkuletnie dzieci miały o wiele większą swobodę niż ich dzisiejsi rówieśnicy. Z drugiej strony od najmłodszych lat dziecko było wdrażane do prostych prac domowych. Im było starsze, tym obowiązków było więcej a zadania coraz bardziej skomplikowane. Przydział obowiązków wzmacniał poczucie przynależności do rodziny. Dziecko czuło, że jest jej istotnym elementem, od którego zależy funkcjonowanie całości. Zwłaszcza na wsi zakres obowiązków dziecka bardzo szybko się rozrastał. 12-letni chłopiec przez tydzień lub dwa był w stanie zastąpić swego ojca w większości jego domowych obowiązków, gdy ten nagle się rozchorował. To samo dotyczyło dziewczynek w stosunku do ich matek. Obciążenie obowiązkami wcale nie oznaczało ograniczenia wolności osobistej dzieci czy ich autonomii. Wręcz przeciwnie. Po wykonaniu swoich obowiązków, dziecko mogło zorganizować sobie czas w taki sposób, że praktycznie „znikało” z pola widzenia rodziców.
Czy liczba niewydolnych lub toksycznych rodziców była wówczas mniejsza ? Bez wątpienia tak. Liczba chorób psychicznych bardzo wyraźnie koreluje ze stopniem urbanizacji. Mieszkańcy wielkich miast co najmniej 2 razy częściej cierpią na zaburzenia psychiczne niż mieszkańcy regionów zapomnianych przez cywilizację. Natomiast pospolita dziś toksyczność matek zatruwających życie swoim dzieciom wynika chyba przede wszystkim z nadmiaru czasu wolnego, przy jednoczesnym braku jakichkolwiek zainteresowań własnych. Kiedy współczesna kobieta się nudzi próbuje przejąć pełną kontrolę nad życiem swoich dzieci (i męża), nazywając to wychowaniem. Skutki zazwyczaj są tragiczne dla całej rodziny. Kilka dekad temu ilość obowiązków, jakie kobieta miała w domu była tak duża, że nie starczało jej już czasu i sił na „wychowywanie” – co wszystkim wychodziło na dobre. Jednocześnie, zwłaszcza na wsiach, wprost kwitło życie społeczne i kulturalne organizowane przede wszystkim przez kobiety.
Pod pewnymi względami sytuacja dzieci w rodzinach niewydolnych wychowawczo była kiedyś o wiele lepsza niż dziś. W sytuacjach, kiedy dziecko nie znajdowało wystarczającego wsparcia w najbliższej rodzinie miało możliwość samodzielnego znalezienia sobie osoby dorosłej, która zastępowała mu niewydolnych lub toksycznych rodziców. I to jest ta zasadnicza różnica między tym co mamy dziś i tym co było dawniej. Nawet stosunkowo małe dziecko mogło samodzielnie nawiązywać bliskie relacje z osobami spoza najbliższej rodziny, na przykład z sąsiadem, co dziś jest traktowane nieomal jak bluźnierstwo. Inna sprawa, że obecnie większość ludzi nie zna swoich sąsiadów i praktycznie nie utrzymuje z nimi żadnych kontaktów. Nie było rzeczą podejrzaną lub jakoś szczególnie nietypową, kiedy dziecko na wsi spędzało więcej czasu z sąsiadem niż w domu – nawet jeżeli sąsiad nie miał dzieci, będących rówieśnikami tego dziecka. Kilkuletnie dziecko, w poszukiwaniu do wspólnej zabawy innych dzieci, mogło samodzielnie odwiedzać podwórka i domy sąsiadów w całej najbliższej okolicy. Oczywiście rodzice przestrzegali do kogo raczej nie należy chodzić i te domy były omijane. Rodzice czy opiekujący się dzieckiem dziadkowie przeważnie nawet nie wiedzieli u kogo w danym momencie jest ich dziecko. Sytuacja dziś niewyobrażalna. Wystarczyło jednak wyjść na drogę biegnącą przez wieś i kilka razy zawołać dziecko po imieniu, by wkrótce się odnalazło. Jeżeli samo nie usłyszało wołania to zawsze usłyszał je ktoś z dorosłych przebywających lub przechodzących w pobliżu i przekazał informację dziecku. Zaufanie społeczne o rzędy jednostek przewyższało dzisiejszy jego poziom.
Sympatie i przyjaźnie dzieci były akceptowane i szanowane. Współczesna psychoza na punkcie zagrożeń czyhających zewsząd na dzieci, zwłaszcza wykreowanie strachu przed „pedofilią”, doprowadziła do sytuacji, że dorośli zaczęli unikać kontaktów z obcymi dziećmi jak ognia. Po co narażać się na potencjalne kłopoty rujnujące zdrowie i życie rodzinne, ciągnące się latami procesy i maniakalne zainteresowanie czyhających na każdą sensację „wolnych mediów”. Skutek tych zmian jest taki, że dziecko, które czuje się samotne w swoim środowisku rodzinnym lub jest ofiarą systematycznego mobbibgu ze strony rodziców nie ma praktycznie żadnej możliwości uwolnienia się, choćby na pewien czas, od swoich prześladowców. Wpajany od najmłodszych lat strach przed obcymi powstrzymuje je od prób kontaktu z dorosłymi, których spotyka na swej drodze w codziennym życiu. Nauczyciele unikają dziś bliższych, indywidualnych kontaktów ze swoimi uczniami niczym diabeł święconej wody. Emocjonalny pocałunek w czoło – przez dziecko odebrany, jako wyraz serdeczności – przez sfiksowanych i skupionych na seksie „obrońców dzieci” może zostać uznany za akt gwałtu. A jakiż byłby zamęt, gdyby nauczyciel pozwolił usiąść dziecku na kolanach ?!
I pomyśleć, że to wszystko jeszcze kilka dekad temu było powszechnie akceptowaną normą. Dziś nawet wtedy, kiedy dziecko samo próbuje nawiązać kontakt z dorosłym, do którego czuje sympatię praktycznie zawsze jest ignorowane i odrzucane. Dorośli wiedzą jakie są trendy w „wolnych mediach” i kreowane przez nie społeczne standardy. Po kilku próbach znalezienia bliskiej osoby zakończonych odrzuceniem dziecko zniechęca się i rezygnuje z podejmowania kolejnych prób. Pozostaje samotność, samodzielne mierzenie się z życiem bez jakiejkolwiek szansy na choćby chwilową ucieczkę od toksycznego środowiska rodzinnego. Paradoksem jest, że ta samotność ciągnie się za dzieckiem nawet wtedy, kiedy trafia do domu dziecka. Praktycznie we wszystkich domach dziecka wychowawcy mają zakaz przyjmowania wychowanków w swoich domach (żeby ustrzec wychowawców przed posądzeniem o molestowanie). Nawet tu dzieci łaknące bliskich, indywidualnych kontaktów zostały takich kontaktów zupełnie pozbawione, w imię rzekomej „ochrony”. Dopuszczalne są tylko suche, sformalizowane relacje, pozbawione jakiegokolwiek głębszego zaangażowania emocjonalnego. Tak funkcjonuje dzisiejszy świat. Nic dziwnego, że wzajemna nieufność ludzi w społeczeństwie i wzajemna nienawiść sięgnęły zenitu.
Jako remedium na samotność nowy system zaproponował powszechność opieki psychologicznej. Jeżeli nie masz żadnych przyjaciół niech ktoś porozmawia z tobą i pocieszy cię za pieniądze: państwowe, twoje lub twoich rodziców. Prawie codziennie słyszymy lub czytamy w mediach, że ofiarom wypadku lub innego nieszczęścia oraz ich bliskim „zapewniono pomoc psychologiczną”. Świadczy to jeszcze bardziej dobitnie o tym, że współczesna cywilizacja to cywilizacja ludzi samotnych. Żeby tę samotność jakoś zakamuflować i przykleić bezdusznemu systemowi sfałszowaną etykietkę humanizmu wszystkich wysyła się do psychologa. Kiedyś tę funkcję pełniła rodzina, przyjaciele, sąsiedzi, ale też religia i kościół. Dziś wartość międzyludzkich relacji zdewaluowała się nieomal do zera. Celem istnienia stała się nieustanna walka o wyższe PKB. Jak często używa się dziś w powszechnym obiegu słowa „przyjaciel” ? Słowo „przyjaciel” stało się wstydliwe i w zasadzie zostało wyparte z użycia. Sugeruje szczególną więź emocjonalną pomiędzy dwiema osobami, na ogół tej samej płci, a to rzecz obecnie niezwykle rzadko spotykana. Mało kto ma dziś przyjaciela, a jeszcze mniej osób ma śmiałość tak go nazwać publicznie. Miejsce słowa „przyjaciel” zajęły słowa: kumpel, kompan, ziomal. To zdecydowana degradacja relacji.
W szkołach na samotne, sfrustrowane dzieci czekają panie psycholożki (ale nigdy panowie psycholodzy). Poza szkołą – telefony zaufania. Być może w niektórych sytuacjach te koła ratunkowe mogą być przydatne, ale na pewno nie rozwiążą problemu powszechnej samotności dzieci i młodzieży. Przede wszystkim dlatego, że kontakt z panią psycholog zawsze jest kontaktem formalnym. Tymczasem każde dziecko szukające wsparcie oczekuje relacji indywidualnych. Rozmowa z panią psycholog nie zastąpi potrzeby przyjaźni, bliskości, akceptacji. Dziecko wysłane do pani psycholog przez szkołę lub rodziców wcześniej czy później uświadamia sobie, że w kolejce czeka „następny pacjent”, a cała szczerość i serdeczność tej relacji sponsorowana jest z kieszeni rodziców lub z budżetu państwa. Czy taka relacja może w jakikolwiek sposób zaspokoić potrzebę bliskości ? Oczywiście, że nie. Poza tym po wysłuchaniu n-tego dziecka u nawet niezwykle empatycznej pani psycholog chęć angażowania się w cudze problemy spada do zera. I jest to zjawisko zupełnie normalne. Po powrocie do domu na panią psycholog czekają własne dzieci, które też będą zabiegały o uwagę i uczucia swojej mamy. Skąd wziąć tyle cierpliwości i empatii ?
Lawinowy napływ dzieci do psychologicznych gabinetów ukrywa inny, znacznie poważniejszy problem. W większości przypadków to nie dziecko powinno trafić do terapeuty tylko jego rodzice. To niewydolność wychowawcza rodziców, ich toksyczność lub wprost zaburzenia psychiczne sprawiają, że dziecko „stwarza problemy”. Ponieważ przeważnie to rodzice finansują wizyty swoich pociech u pani psycholog szansa, że dowiedzą się, że to oni są źródłem problemu jest raczej nikła. I tak błędne koło systemu zamyka się. Tym bardziej, że lobby „pań psycholożek” jest żywotnie zainteresowane tym, żeby „pomocy psychologicznej” wymagało każde dziecko.
System szkolnej opieki psychologicznej ma zasadniczą wadę, która praktycznie eliminuje z niego młodzież męską. O ile współczesne szkoły są prawie całkowicie sfeminizowane, instytucja psychologa szkolnego jest sfeminizowana praktycznie w stu procentach. Znalezienie psychologa dziecięcego – mężczyzny – graniczy z cudem. Trudno oczekiwać, by dorastający chłopcy, którzy coraz bardziej identyfikują się ze swoją płcią powierzali swoje tajemnice pani psycholog. Wymuszanie takich kontaktów ma wszelkie znamiona toksyczności, jaką obserwujemy w relacjach pomiędzy toksycznymi matkami a ich synami. Co prawda kontakty z młodą i sympatyczną panią psycholog u części nastoletnich chłopców mogą cieszyć się dużym powodzeniem, ponieważ nabierają podtekstu erotycznego.
Ograniczanie podmiotowości dzieci przybrało ekstremalną formę w postaci ich nieustannej inwigilacji. Zaczyna się od zamontowania kamerki w pokoju niemowlaka, żeby z kuchni mieć cały czas „oko na dziecko”. Oczywiście dla jego bezpieczeństwa. Potem dziecko spotyka kamerki w przedszkolach i szkołach, na szkolnych boiskach i pływalniach. Nawet w szkolnych toaletach. No bo wiadomo, co w takiej ubikacji może się dziecku przydarzyć ? Przez długi czas dzieci zupełnie nie zdają sobie sprawy z tego, że nieustannie są śledzone i nagrywane, a ich prywatność nawet w miejscach takich jak szkolna ubikacja praktycznie nie istnieje. Dla wielu rodziców to wciąż zbyt mało i w telefonach swoich pociech instalują aplikacje, które przy pomocy technologii GPS monitorują na bieżąco, gdzie dziecko przebywa i w jakim kierunku się przemieszcza. Technologia pozwala połączyć te informacje z monitoringiem innych telefonów i ustalić z kim dziecko się spotkało, a nawet odsłuchać treść prowadzonych przez nie rozmów. Oczywiście wszystko to „dla jego dobra”. W czasach, kiedy pedofile mnożą się jak stonka w PRLu niczego nie można być pewnym! Dlatego każdy krok dziecka po mieście jest monitorowany przez tysiące miejskich kamer. Kiedy wchodzi do miejskiej komunikacji kontrolę przejmują kamery zamontowane w autobusie czy tramwaju. Plac zabaw też jest pod stałą obserwacją. Nawet w piaskownicy przed blokiem, w którym dziecko mieszka nie jest już anonimowe – tu działa osiedlowy monitoring. Gdy dziecko nagle zniknie „z radaru” rodzice wpadają w panikę i po dwóch godzinach policja w całym kraju rozpoczyna akcję poszukiwawczą, ogłaszając Child Alert. Informacja o zaginięciu dziecka wraz z jego fotografią pojawia się na tysiącach monitorów zamontowanych w miejscach publicznych: na dworcach kolejowych i autobusowych, lotniskach, kawiarniach. Czy można sobie wyobrazić szczęśliwsze dzieciństwo ? Bohaterowie orwellowskiego bestseleru „Rok 1984” czuliby się jak w domu.
Statystyki samobójstw wśród osób dorosłych pokazują, że zdecydowana większość samobójców to mężczyźni. Zazwyczaj to osoby, które swoje frustracje zaczęły przeżywać już w dzieciństwie i pomimo podejmowanych wysiłków nie znalazły nikogo, komu mogłyby powierzyć swoje problemy. Psychozy generowane u schyłku kapitalizmu przez wielkomiejskie środowiska nadal będą nakręcały procesy atomizacji społeczeństwa. Należy się spodziewać lawinowego wzrostu osób długotrwale pogrążonych w depresji, wzrastającej fali zaburzeń psychicznych i dalszego wzrostu samobójstw, zwłaszcza wśród dzieci. Na odwrócenie panujących trendów w najbliższym czasie nie ma co liczyć. Entuzjaści palenia czarownic na stosie też nie od razu uznali swe działania za irracjonalny obłęd.
Był kiedyś taki świat, który istniał, choć nie było w nim pań psycholożek, w którym matki nie prowadzały na smyczy swoich synów, bo ich ojcowie „mieli jaja”, by się temu przeciwstawić, a wychowywanie dzieci nie było inspirowane ideą klatkowego chowu kur i trzody chlewnej tylko naturalnym poszukiwaniem dróg poza horyzont. Był kiedyś taki świat…
„Stand by me” (1986), reżyseria Rob Reiner, na podstawie opowiadania Stephena Kinga: „The body”.