Na ogół niewiele pamiętamy z okresu wczesnego dzieciństwa, co najwyżej kilka zdarzeń o wyjątkowo silnym ładunku emocjonalnym. U mnie takim zdarzeniem, które na trwałe wryło się w pamięć był kontakt z „zapowiadaczką chorób”. Istniała kiedyś na wsi taka fucha związana z niskobudżetowym „leczeniem” chorób przy pomocy magicznych zaklęć i gestów nazywanych „zapowiadaniem choroby”. O ile pamiętam trudniły się tym wyłącznie kobiety. Do lekarza, do miasta, jechało się dopiero wtedy, kiedy człowiek umierał. Inne dolegliwości leczono na miejscu. Kiedy miałem 5 lat mieszkałem u dziadków. Moi rodzice budowali dom na działce pod miastem, co im zabierało cały wolny czas po pracy. Oboje pracowali na etatach w pobliskim miasteczku. Na mnie już nie starczało im czasu, ale u dziadków było mi bardzo dobrze. W wieku 5 lat cieszyłem się pełną swobodą, według dzisiejszych kryteriów wprost niewyobrażalną. Zdarzyło się, że od kilku dni bolał mnie brzuch – prawdopodobnie najadłem się czegoś brudnymi łapami. Mycie rąk przed jedzeniem było wtedy bardzo niepopularne. Zimna woda w wiadrze stojącym przy kuchni wcale do tego nie zachęcała. Poza tym nikt wtedy nie bronił dzieciom jedzenia tego, co znalazły na ziemi, na podwórku – a nie wszystko co można było tam znaleźć było lekkostrawne. No i właśnie na zdrowie kiedyś mi to nie wyszło. Leżałem na łóżku i pochlipywałem – bolał mnie brzuch. Babcia postanowiła przyprowadzić do mnie sąsiadkę – ponoć skutecznie „zamawiającą” choroby. Kiedy sąsiadka przyszła posadziła mnie na krześle, na środku izby, wcisnęła w usta kawałek skórki od chleba, po czym obchodząc dookoła coś tam mamrotała pod nosem i od czasu do czasu pluła na cztery strony świata odwracając ode mnie głowę. Chwilę to trwało. Całe popołudnie miałem rozwolnienie, ale następnego dnia wyzdrowiałem – bóle brzucha minęły. Babcia twierdziła, że to dzięki zabiegom sąsiadki i rozmawiając z kobietami ze wsi potwierdzała jej „skuteczność” i „profesjonalizm”.
Dziś te stare zabiegi lecznicze kojarzą nam się wyłącznie z szarlatanerią – i słusznie. Dzięki „amerykańskim naukowcom” czujemy się dziś mądrzejsi, bardziej światli. Z pogardą spoglądamy na zabobony naszych dziadków. Nikt nam nie wciśnie ciemnoty, że włożenie skórki w usta chorego i plucie w przeciwną do niego stronę może uleczyć ból brzucha. Ale czy przeświadczenie, że staliśmy się bardziej racjonalni na pewno jest uzasadnione? Co prawda dziś już nie mamy zapowiadaczek chorób, za to profesji zastępczych i pokrewnych namnożyło się bez liku. Nie dostrzegamy tego, bo na co dzień raczej się nad tym nie zastanawiamy. Ponieważ nauka stała się nową religią człowieka (ponoć wszechmogącą) współczesne zapowiadaczki chorób starają się swoje rytuały podeprzeć jej prestiżem a dawne zaklęcia zastąpił pseudonaukowy bełkot – dla przeciętnego człowieka równie niezrozumiały jak mamrotane onegdaj pod nosem „zdrowaśki”. I o to chodzi. Kiedy prosty człowiek czegoś nie rozumie to ma do tego szacunek. Nie przypadkiem Kościół przez 2000 lat głosił swoje nauki po łacinie. Społeczny prestiż nowych „znachorek” rośnie wprost lawinowo, tak samo ich dochody. Od dawnych koleżanek po fachu odróżnia je to, że bardziej skupiły się na duszy niż na ciele. Ale czy ich metody i skuteczność różnią się aż tak bardzo od metod ich prekursorek? Jeżeli się nad tym racjonalnie zastanowić to chyba nie. Tak jak to miało miejsce w „zamierzchłych czasach”, nie obiektywne fakty tylko naiwna wiara w skuteczność „magicznego zabiegu” ciągle są kryterium oceny szarlatanerii przez ich klientelę. I nadal to działa. Jak powiedział klasyk: „ciemny lud to kupi”. Ciekawe czy już domyślacie się o kim ja tu bajdurzę? Kim są te, oświecone blaskiem nauki, współczesne szarlatanki?
Rozwój kapitalizmu spodowodwał trwały rozkład rodziny i więzi międzyludzkich. Kosmos ludzkich emocji stracił punkt oparcia i możliwość samorealizacji, czego bezpośrednim skutkiem stała się plaga depresji i gwałtowny rozwój zaburzeń psychicznych. Najmocniej zmiany te uderzyły w dzieci. Stosunkowo niedawno okazało się, że za kryzys zdrowia psychicznego całej ludzkiej populacji odpowiedzialne są nie tylko radykalne zmiany w strukturze społeczeństwa. Zanieczyszczenie środowiska toksycznymi substancjami powoduje trwałe rozregulowanie układu hormonalnego człowieka i także w istotny sposób wpływa na ludzkie zachowanie i emocje. Nieodpowiednia dieta również może na nie oddziaływać (ADHD). Nawarstwienie się wymienionych czynników doprowadziło do stanu zupełnej alienacji jednostki, a człowiek jest z natury istotą społeczną. Głód bliskiego kontaktu emocjonalnego z drugim człowiekiem stał się paliwem dla rozwoju działu usług firmowanych przez psychologię – naukę tajemniczą i jeszcze w latach 90. uważaną za awangardową. Problem w tym, że psychologię trudno uznać za naukę sensu stricte. Nieustannie ulega zmianom, nigdy nie tworzy jasnych definicji, konkretnych warunków brzegowych. Idealne do określenia jej istoty byłoby powiedzenie przypisywane Haraklitowi z Efezu: panta rhei.
Normy tworzone przez psychologię w dużym stopniu są wypadkową różnorodnych nacisków społecznych i politycznych, nie mających wiele wspólnego z racjonalną oceną rzeczywistości opartą na faktach. Z jednej strony psychologia próbuje przejmować trendy uznawane w społeczeństwie za „postępowe”, z drugiej strony dostrzeżona została przez polityków jako doskonałe narzędzie do manipulacji tłumem i powszechnie jest dziś wykorzystywana do aktywnego tworzenia polityki. Zaczęła w niej pełnić rolę, która jeszcze do niedawna przeznaczona była wyłącznie dla religii. Politycy i medialna propaganda codziennie odwołują się dziś do psychologii jako wyroczni norm społecznych. Dyżurnego psychologa ma nieomal każda poważna instutucja działąjąca na rzecz społeczeństwa. Wyniesiona na piedestał, psychologia zaczęła przyciągać tłum przypadkowych osób, w ogromnej większości kobiet, które dostrzegły w niej szansę na zapewnienie sobie stałego źródła utrzymania na całkiem przyzwoitym poziomie. Notabene religia też opierała się przede wszystkim na kobietach. Przypadek? Nie sądzę 😉
Wieloletnia, konsekwentna propaganda na rzecz psychologii wpoiła w społeczeństwo przekonanie, że jest to dyscyplina niezbędna dla prawidłowego działania ludzkiej społeczności a psycholog to lekarz ludzkiej duszy. Warto tu zauważyć, że do niedawna podobną rolę pełnił ksiądz i Kościół. I tak doszliśmy do dnia dzisiejszego, kiedy opinie psychologiczne traktowane są niczym prawdy wiary a ich negowanie zaczęło być postrzegane nieomal jak bluźnierstwo. Psychologia skutecznie wypełniła lukę po coraz bardziej kontestowanej i odchodzącej w przeszłość religii. Głównie dlatego, że równie dobrze jak religia zaspokaja odwieczne zapotrzebowanie człowieka na magię i czary, tworząc przy tym własne taboo – odpowiednik chrześcijańskich grzechów głównych.
Obszarem, w którym psychologia szczególnie się rozpanoszyła jest szkolnictwo i wychowanie. Doszło do tego, że postulat „psycholog w każdej szkole” stał się równie ważny, a nawet ważniejszy niż „religia w każdej szkole”: do niedawna dogmat niepodważalny w Polsce. Tymczasem religia coraz szybciej wyprowadza się ze szkół a miejsce katechetek i księży zajmują szkolne panie psycholog. Nagle okazało się, że we współczesnym świecie szkolna pani psycholog to jedyna osoba, która ma czas porozmawiać z nieszczęśliwym dzieckiem. Rodzice nie mają czasu, bo od świtu do nocy pracują. Dzieci nie mają prawdziwych przyjaciół, bo dziś tylko rodzice mogą wybrać dziecku rówieśnika do towarzystwa. Obcy dorośli nie wchodzą w rachubę – przecież mogą być pedofilami! I pomyśleć, że jeszcze trzy dekady temu, na wsi, dziecko mogło spędzać z sąsiadem całe dnie a rodzicom w żaden sposób nie przychodziło do głowy, że może być w tym coś niewłaściwego. A propos, ilu znacie mężczyzn zajmujących się psychologią dziecięcą? Ja też nie znam żadnego. Czy nie jest jakąś fiksacją, że psychologią dzieci i młodzieży zajmują się wyłącznie kobiety? Wokół szkolnej psychologii bardzo szybko rozwinął się przemysł dodatkowych usług, mniej lub bardziej związanych z psychologią i pedagogiką. Nie są to usługi tanie, ale jak powszechnie wiadomo „dzieci są najważniejsze”. Warto zauważyć, że im więcej pań psycholożek zajmuje się dziećmi, tym więcej dzieci wykazuje zaburzenia psychiczne i wymaga stałej opieki psychologicznej. Ja zacząłbym od leczenia rodziców, no ale to moja subiektywna opinia.
Niedawno wpadły mi w ręce wyniki testów Neuroflow przeprowadzonych na chłopcu, uczniu klasy pierwszej szkoły podstawowej. Neroflow reklamuje się jako terapia wspomagania rozwoju mózgu poprzez „stymulowanie wyższych funkcji słuchowych” u dzieci, które na dany moment, ogólnie rzecz biorąc, nie spełniają pokładanych w nich przez rodziców i szkołę oczekiwań. Rozwój mózgu poprzez „stymulowanie wyższych funkcji słuchowych” – brzmi bardzo nowocześnie i naukowo, prawda? Badania przeprowadziła pani pedagog, reklamująca się jako: pedagog specjalny, pedagog terapeuta, terapeuta integracji sensorycznej i provider neuroflow. Cóż za wykształcona kobieta! Trzeba tu dodać, że Neuroflow to nie jest tania zabawa: testy, interpretacja wyników i trening (przez internet) kosztują około 800 zł (2023 rok). Analizując wyniki tego badania można wyciągnąć kilka wniosków. Najważniejszy jest taki, że w pogoni za korporacyjnym wychowaniem dzieci nastąpiło zupełne ich odhumanizowanie. Dziecko jest traktowane dziś jak maszyna, której parametry należy nieustannie skalować do ustalonej „normy”. Ma być równie wydajne jak pracownik korporacji i nie jest ważne jakie psychiczne i zdrowotne koszty w związku z tym poniesie. System kształcenia i wychowania zupełnie zapomniał o tym, że dzieciństwo przede wszystkim powinno być okresem stabilnym i beztroskim – ponieważ tylko takie dzieciństwo ukształtuje stabilnego psychicznie dorosłego człowieka. Dzieciństwo zamieniono dziś w proces technologiczny, przygotowujący przyszłego pracownika korporacji – wydajnego i lojalnego, ślepo i potulnie wykonującego powierzone mu zadania, niezdolnego do jakiegokolwiek sprzeciwu i oporu. Notabene ten standard bardzo mocno napędzany jest przez same matki, które już w przedszkolu wkręcają swe pociechy w brutalny „wyścig szczurów”.
Pierwsza rzecz, która w badaniu Neuroflow budzi nieufność to sposób ustalenia „norm”, do których odwołuje się terapeutka. Normy podawane są jako średnia arytmetyczna jakiegoś zestawu pomiarów, co każde podejrzewać, że testy, którym dziecko jest poddawane są obciążone z góry zaplanowaną manipulacją. Norma powinna być być zakresem „od … do” – nie może być średnią arytmetyczną. Czy wyniki mocno powyżej tak obranej normy są jeszcze „w normie”? Na pewno nie. Czy wyniki o 30% niższe niż średnia arytmetyczna z pomiarów to jeszcze norma czy już nie? Terapeutka fałszywie przyjmuje, że wszystkie dzieci z wynikami poniżej tak obranej „normy” (podawanej w nawiasie obok wyniku) kwalifikują się „do leczenia”. Czy to aby nie jest idealny chwyt marketingowy dla zapewnienia sobie stałej klienteli? Po przyjęciu takich kryteriów nawet 70% badanych dzieci może wypaść poniżej „normy”. Warto pamiętać, że dzieci z syndromem Aspergera i dzieci w spektrum autyzmu, które trafiają do takich pracowni często są bardzo wyczulone na bodźce zewnętrzne – w tym dźwięk i szum, i mogą bardzo mocno zawyżać „normy” ustalone jako średnia arytmetyczna pomiarów. Jeżeli mamy duży rozrzut skrajnych wyników średnia arytmetyczna może wypaść w takim obszarze, że w rzeczywistości tylko bardzo wąska grupa dzieci osiąga zbliżone wyniki badania i w żaden sposób nie możemy nazwać tego normą. W opisie badania nie ma żadnej informacji o tym, jaka instytucja zalegalizowała owe normy, na które terapeutka się powołuje, jakiej grupy wiekowej dotyczą, czy dotyczą chłopców czy dziewcząt – co nie jest bez znaczenia.
Pierwszy test badał szybkość reakcji dziecka na bodziec słuchowy. Badany chłopiec osiągnął wynik gorszy od „normy” o 178 milisekund (178 tysięcznych sekundy!). Jeżeli mrugnięcie okiem trwa około 1 sekundy reakcja chłopca była opóźniona o 1/5 tego czasu. Jak czytamy w interpretacji tego wyniku, jeżeli dziecko – po pierwszym miesiącu nauki w pierwszej klasie szkoły podstawowej – reaguje na polecenie wychowawcy z opóźnieniem 1/5 sekundy to „może mieć trudności z szybką reakcją na polecenia”. Czy nie jest jakimś rodzajem szaleństwa wymaganie od dziecka w pierwszej klasie, by jego reakcje na polecenia nauczyciela mieściły się w przedziale milisekund? Oczekiwanie na odpowiedź sztucznej inteligencji trwa zdecydowanie dłużej. Nawiasem mówiąc trening, w którym głównym kryterium „perfekcyjnego dziecka” jest szybkości reakcji automatycznie wyłącza u dziecka myślenie i selekcję informacji. Na pewno o to chodzi?
Kolejny test sprawdzał rozumienie mowy w szumie. Po co??! Terapeutka napisała, że chłopiec był znudzony tym testem – jak najbardziej prawidłowa reakcja. Jeżeli rozumienie mowy w szumie wypada „poniżej normy” terapeutka Neuroflow proponuje zajęcia przystosowujące dziecko do słuchania nauczyciela, kiedy w klasie jest hałas. No tak, ale nieustanny hałas w klasie, w czasie lekcji oznacza, że to nauczyciel prowadzący zajęcia kwalifikuje się na dodatkowe szkolenia i treningi a nie dzieci. Jedną z najważniejszych umiejętności jakie powinien posiadać nauczyciel jest wyegzekwowanie od dzieci, by były cicho i skupiły swoją uwagę na nauczycielu w momencie, gdy ten chce im przekazać istotne treści. Jeżeli nauczyciel nie potrafi utrzymać w klasie dyscypliny prowadzanie dzieci na dodatkowe zajęcia, na których trenują „rozumienie mowy w szumie” jest absurdalne.
Test „rozdzielnouszny liczbowy DDT” wykazał, że chłopiec – uczeń klasy pierwszej – może mieć trudności z „jednoczesnym słuchaniem nauczyciela i robieniem notatek”. Co za bzdury?! Jak dziecko po pierwszym miesiącu nauki w szkole podstawowej, kiedy jeszcze nie zna dobrze liter może „mieć trudności z jednoczesnym słuchaniem nauczyciela i robieniem notatek”?!
Kolejne testy przypominały wyrafinowany egzamin do szkoły muzycznej i między innymi polegały na rozróżnianiu wysokości tonów. Ale świeżo upieczony pierwszak nie rozumiał znaczenia słów „ton” i „wysokość tonu”. „Problem z różnicowaniem i monitorowaniem niewielkich zmian wysokości dźwięku może przekładać się między innymi na: trudności w czytaniu i pisaniu, ubogi słownik, niższy poziom inteligencji werbalnej od niewerbalnej w testach oceniających intelektualne funkcjonowanie” – straszy terapeutka w interpretacji wyniku tego testu. Kiedy na początku lat 70-tych, w drugiej czy trzeciej klasie podstawówki zdawałem egzamin do szkoły muzycznej powiedzieli mi, że jeżeli nie będę potrafił rozróżnić wysokości tonów to nie nauczę się grać na akordeonie, ale że to może się przekładać na „trudności w czytaniu i pisaniu, ubogi słownik, niższy poziom inteligencji werbalnej od niewerbalnej” nie wspomnieli ani słowem. BTW: egzamin do szkoły muzycznej zdałem bez problemu.
Przy kolejnym teście sytuacja się odwróciła. Od pierwszaka oczekiwano natychmiastowego naciśnięcia klawisza, gdy w szumie wykryje przerywnik w postaci milisekundowej ciszy. W tym teście chłopiec osiągną wynik 230% powyżej normy. Chyba terapeutka była usatysfakcjonowana, bo wynik pozostawiła bez komentarza.
Następnym zadaniem było naciskanie na przycisk, gdy usłyszany ton różni się od serii tonów „standardowych”. Niestety nasz pierwszoklasista (po miesiącu nauki) nie rozumiał co to znaczy „naciśnij przycisk, gdy usłyszysz różnicę w tonie”. No i klapa: „może mieć zatem trudności w różnicowaniu zmieniającej się wysokości w odniesieniu do jednego stałego dźwięku, co wpływa na umiejętność w odkodowywaniu cech akustycznych dźwięków mowy pozwalających na rozróżnianie fonemów”. Co za bełkot!
W zaleceniach po testach czytamy: „wskazane jest podjęcie treningu przetwarzania słuchowego metodą Neuroflow w celu poprawy: szybkości reakcji słuchowej, koncentracji uwagi, rozumienia mowy w hałasie, podzielności uwagi słuchowej, usprawniania wymiany informacji między półkulami mózgowymi”. W tłumaczeniu na polski znaczy to mniej więcej tyle co: „Mamy następnego frajera. Matko wyciągaj kasę, jeśli chcesz, aby twoje dziecko rozumiało mowę w szumie.” Ciekawe skąd terapeutka wie w jaki sposób, i czy w ogóle, półkule mózgowe wymieniają między sobą informacje (moje na przykład nie wymieniają). Ale nie bądźmy egoistami, koleżanki też niech zarobią: „Wskazana jest systematyczna współpraca z psychologiem w zakresie rozwijania kompetencji emocjonalno-społecznych chłopca oraz udzielania porad wychowawczych rodzicom (np. w oparciu o terapię behawioralną).” Skąd terapeutka wie, że u chłopca coś jest nie tak z „kompetencjami emocjonalno-społecznymi”? Żaden z przeprowadzanych testów nie diagnozował takich kompetencji. Rodzicom dziecka terapeutka też zaleca dodatkowe „treningi”. Jednym słowem rodzina chłopca cały swój wolny czas powinna spędzać w gabinecie psychologicznym.
Jak to jest możliwe, że tyle ludzkich pokoleń wychowało się bez pań psycholożek i pań pedagożek? A kiedy owe panie się pojawiły liczba dzieci i młodzieży z zaburzeniami psychicznymi wzrosła do prawie 50% (USA)?
Większość matek nawet nie próbuje zagłębić się w treść tego bełkotu, który otrzymuje jako „opis badania” i od razu zapisuje dziecko na trening Neuroflow. Czy cokolwiek może być ważniejsze dla ich dziecka niż rozumienie mowy w szumie? Nawiasem mówiąc, kiedy na początku lat 70. ubiegłego wieku uczęszczałem do szkoły podstawowej problem „rozumienia mowy w szumie” jakby… nie istniał. Kiedy zaczynał mówić nauczyciel w klasie natychmiast zapadała cisza – jak makiem zasiał. A kto się zapomniał i nie dostosował do tej reguły wyciągał przed siebie otwartą dłoń i zaliczał od nauczyciela cięty raz dębową listewką lub wskaźnikiem do mapy. Działało. No wiem, że dzieci się nie bije, ale jaka to była oszczędność dla rodzinnego budżetu!
Swoją drogą ciekawe, czy po zaleconym treningu poprawiły się wyniki tego chłopca. O ile milisekund zwiększyła się szybkość jego „reakcji na bodziec słuchowy”. Szkoda, że terapeutki Neuroflow po terapii nigdy nie proponują testu sprawdzającego jej skuteczność. A gdyby w takim teście sprawdzającym dziecko osiągnęło gorsze wyniki niż miało przed terapią, co wtedy? Wtedy terapeutka powinna zwrócić całą kwotę jaką pobrała a nawet dopłacić – skoro popsuła dziecku parametry?! Ale ona niczego nie gwarantuje. Na początku wzbudza u matki strach a potem żerując na tym strachu naciąga ją na bezsensowny wydatek. Business is business.
To prawda, że dzisiaj, żeby zarobić na wciskaniu ludziom ciemnoty trzeba się o wiele bardziej napracować niż kiedyś. Ale to ciągle ta sama szarlataneria, żerująca na naiwnych i bezmyślnych ludziach, która jeszcze nie tak dawno odczyniała uroki wywołujące ból brzucha. Dokładnie tak będą ją widziały przyszłe pokolenia.